23.07.2015

Robert Rient, Świadek




Być może nie wypada z cudzej emocjonalnej krwawicy robić sobie wakacyjnej lektury, konsumowanej równolegle z frytką i kaszanką, ale hej, „Świadek” to znakomita książka na taką okazję, wystarczająco wciągająca, żeby uprażona głowa pamiętała, że coś tu było czytane. I w sam raz do torebki.

Najbardziej przekonała mnie część poznawcza. Świadków Jehowy widzę codziennie, swojego czasu miałam sporą kolekcję „Strażnic”, baśniowe ilustracje były w sam raz do kolaży. Ale nie potrafiłabym powiedzieć, o co właściwie w tym chodzi. Kocia wiara? Dziwne garsonki? Zakaz transfuzji? Czy-ma-pan-chwilę-na-rozmowę-o-Jezusie? Rient znakomicie opisuje swoją rodzinę i wspólnotę, której jest zażartym członkiem, tym aktywniejszym im bardziej świadomym swojej niedoskonałości w jej oczach (a to napad zwątpienia, a to zakazane używki, a to homoseksualizm, latami na rozmaite sposoby wypierany). Jest historia świadków światowych i świadków polskich, praktyki i obyczaje, dane statystyczne. Wchłania się to błyskawicznie.

Końcówka książki nieco siada – coraz swobodniejsze życie narratora, luzowanie i odrzucenie norm wspólnoty, trudny coming out. Trochę tu za dużo emocji, egzaltacji nowym życiem, za mało dystansu. Przeobrażający się w Roberta Łukasz płacze, cierpi, szaleje, eksperymentuje na krawędzi. Przeciągnięty na kilkadziesiąt stron stan emocjonalnego rozedrgania rzadko wypada dobrze w literaturze reportażowej. Być może taki odbiór jest też związany z oczekiwaniami, które buduje pierwsza część książki: wiadomo, że szykuje się dramatyczne zerwanie ze światem, który nie ma litości dla odszczepieńców. Ostatecznie opis samego odejścia jest dość subtelny, brakuje mi pogłębionego opisu sytuacji „po”, nauki funkcjonowania poza bezpiecznymi, chociaż opresyjnymi ramami (który pojawia się chociażby w „Byliśmy przyszłością” Jael Neeman), wreszcie – dokładniejszego przedstawienia relacji z rodzicami. U Rienta przeskok od „wyrzekamy się ciebie” do „jesteśmy z ciebie dumni na wieczorze autorskim” jest dość gwałtowny. Rozumiem, że wynika on z potrzeby chronienia bliskich wciągniętych w narrację – o sobie można mówić brzydko i z pogardą, o innych, łatwych do zidentyfikowania – niekoniecznie (Rient posługuje się w książce swoim prawdziwym nazwiskiem).

Tak czy inaczej, dobra rzecz i świetna okładka, chociaż czarny pas, biegnący przez jej środek, zauważyłam dopiero w ostrym słońcu, pomiędzy frytką a kaszanką.

[OW]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz