Być może nie wypada z cudzej
emocjonalnej krwawicy robić sobie wakacyjnej lektury, konsumowanej równolegle z
frytką i kaszanką, ale hej, „Świadek” to znakomita książka na taką okazję,
wystarczająco wciągająca, żeby uprażona głowa pamiętała, że coś tu było czytane.
I w sam raz do torebki.
Najbardziej przekonała mnie część
poznawcza. Świadków Jehowy widzę codziennie, swojego czasu miałam sporą
kolekcję „Strażnic”, baśniowe ilustracje były w sam raz do kolaży. Ale nie
potrafiłabym powiedzieć, o co właściwie w tym chodzi. Kocia wiara? Dziwne
garsonki? Zakaz transfuzji? Czy-ma-pan-chwilę-na-rozmowę-o-Jezusie? Rient
znakomicie opisuje swoją rodzinę i wspólnotę, której jest zażartym członkiem,
tym aktywniejszym im bardziej świadomym swojej niedoskonałości w jej oczach (a
to napad zwątpienia, a to zakazane używki, a to homoseksualizm, latami na
rozmaite sposoby wypierany). Jest historia świadków światowych i świadków
polskich, praktyki i obyczaje, dane statystyczne. Wchłania się to
błyskawicznie.
Końcówka książki nieco siada –
coraz swobodniejsze życie narratora, luzowanie i odrzucenie norm wspólnoty,
trudny coming out. Trochę tu za dużo emocji, egzaltacji nowym życiem, za mało
dystansu. Przeobrażający się w Roberta Łukasz płacze, cierpi, szaleje,
eksperymentuje na krawędzi. Przeciągnięty na kilkadziesiąt stron stan
emocjonalnego rozedrgania rzadko wypada dobrze w literaturze reportażowej. Być
może taki odbiór jest też związany z oczekiwaniami, które buduje pierwsza część
książki: wiadomo, że szykuje się dramatyczne zerwanie ze światem, który nie ma
litości dla odszczepieńców. Ostatecznie opis samego odejścia jest dość
subtelny, brakuje mi pogłębionego opisu sytuacji „po”, nauki funkcjonowania
poza bezpiecznymi, chociaż opresyjnymi ramami (który pojawia się chociażby w
„Byliśmy przyszłością” Jael Neeman), wreszcie – dokładniejszego przedstawienia
relacji z rodzicami. U Rienta przeskok od „wyrzekamy się ciebie” do „jesteśmy z
ciebie dumni na wieczorze autorskim” jest dość gwałtowny. Rozumiem, że wynika
on z potrzeby chronienia bliskich wciągniętych w narrację – o sobie można mówić
brzydko i z pogardą, o innych, łatwych do zidentyfikowania – niekoniecznie
(Rient posługuje się w książce swoim prawdziwym nazwiskiem).
Tak czy inaczej, dobra rzecz i
świetna okładka, chociaż czarny pas, biegnący przez jej środek, zauważyłam
dopiero w ostrym słońcu, pomiędzy frytką a kaszanką.
[OW]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz