Do „Relaksu amerykańskiego”
podeszłam na luzie, najpierw woziłam go miesiąc w torbie na bagażniku roweru
nie zaglądając do środka (ale zawsze kątem oka dostrzegając z przyjemnością
niezwykłe walory kolorystyczne okładki, pomarańcz i fiolet, mniam), potem tymże
bagażnikiem zgruchotałam książce grzbiet i z żalu wielkiego przeczytałam ją w
jeden wieczór.
Bardzo przyjemnie to wchodzi, język lekki, bluzgi naturalne,
temat na czasie, bo uzależnienia, więc łatwo mogłam obiecać sobie w głowie, że
w recenzji porównane będzie do Małgorzaty Halber, taki trop to zawsze pociecha
dla biednej pismaczki o literaturze. Ale jakby nie patrzeć, te książki są
zupełnie różne. Na przykład Halber chce się tulić, klepać i karmić czekoladowym
ciastem, bo jest biedna i taka jak ja/ty (czyli każda przewrażliwiona wieczna
dziewczyna w średnim wieku). A bohater Strachoty jest okropny i ma się ochotę
co najwyżej sprzedać mu kopa i jednocześnie błagać: „No nie wydawaj już tych
pieniążków na lekarzy i Xanax, to wszystko strasznie drogie, oj przestań, oj
prekariat nie może na to patrzeć”. I z tym wewnętrznym skowytem jedzie się do
samego zakończenia, w którym (SPOILER) bohater z kanapy telewizji śniadaniowej
wyznaje, że był narkomanem, ale już nie jest, oraz nie wie, dlaczego był i nie
wie, dlaczego już nie jest. Bardzo mnie urzekł ten poziom refleksji, właściwy
do opisu wielu życiowych wydarzeń.
I to może brzmieć, jakbym
nabijała się z tej książki, ale tak nie jest.
[OW]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz