15.07.2015

Juliusz Strachota, Relaks amerykański




Do „Relaksu amerykańskiego” podeszłam na luzie, najpierw woziłam go miesiąc w torbie na bagażniku roweru nie zaglądając do środka (ale zawsze kątem oka dostrzegając z przyjemnością niezwykłe walory kolorystyczne okładki, pomarańcz i fiolet, mniam), potem tymże bagażnikiem zgruchotałam książce grzbiet i z żalu wielkiego przeczytałam ją w jeden wieczór. 

Bardzo przyjemnie to wchodzi, język lekki, bluzgi naturalne, temat na czasie, bo uzależnienia, więc łatwo mogłam obiecać sobie w głowie, że w recenzji porównane będzie do Małgorzaty Halber, taki trop to zawsze pociecha dla biednej pismaczki o literaturze. Ale jakby nie patrzeć, te książki są zupełnie różne. Na przykład Halber chce się tulić, klepać i karmić czekoladowym ciastem, bo jest biedna i taka jak ja/ty (czyli każda przewrażliwiona wieczna dziewczyna w średnim wieku). A bohater Strachoty jest okropny i ma się ochotę co najwyżej sprzedać mu kopa i jednocześnie błagać: „No nie wydawaj już tych pieniążków na lekarzy i Xanax, to wszystko strasznie drogie, oj przestań, oj prekariat nie może na to patrzeć”. I z tym wewnętrznym skowytem jedzie się do samego zakończenia, w którym (SPOILER) bohater z kanapy telewizji śniadaniowej wyznaje, że był narkomanem, ale już nie jest, oraz nie wie, dlaczego był i nie wie, dlaczego już nie jest. Bardzo mnie urzekł ten poziom refleksji, właściwy do opisu wielu życiowych wydarzeń.

I to może brzmieć, jakbym nabijała się z tej książki, ale tak nie jest.

[OW]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz